wtorek, 11 listopada 2014

Urywki trollijskiej filozofii #1: O religii



Jestem osobą, która przykłada do wiary i religii ogromną wagę. Mam też w sobie, nie wstydzę się przyznać, wyraźną granicę między tymi dwoma pojęciami.

Wiarą zwykłam nazywać to, co Bogowie postanowili zasiać w duszy poszczególnych ludzi, sposób w jaki dotykają i postrzegają przejawy boskości wokół siebie.

Pomimo mojego stosunkowo młodego wieku przekonałam się, że osoby, które łączy jedna religia wielokrotnie nie potrafią znaleźć wspólnej płaszczyzny wiary.

Nie widzę w tym nic nagannego, wręcz przeciwnie ─ różnorodność zawsze stanowiła największe piękno i potęgę życia.

Sprawa miewa się trochę inaczej, kiedy zajmiemy się religią.

Religia to coś, co ludzie dzielą. Stanowi więc w pierwszym rzędzie kod kulturowy oparty na wspólnej wiedzy i odniesieniach, obyczajach i oczekiwaniach.

Siła, jaką ma wpływ religii na komunikację (nie tylko werbalną, językową) jest nie do przecenienia. Pozwólcie, że pokażę to na przykładzie mojego własnego życia, gdy tłumaczę znajomym, dlaczego w pewnych terminach nie planuję integracji towarzyskiej. Przykład prosty i trywialny, ale z takich właśnie buduje się przepaść międzykulturowa. Oczywiście, po wyjaśnieniu, że nie, nie jadę bawić się w rycerzy, zaczynają się pytania co to właściwie jest takie np. Midsommer. Skrótowo mówię Kupała, bo to potrafią zrozumieć. Albo św. Jana.

Więc moi rozmówcy odnoszą się w tym momencie do kodu kulturowego katolicyzmu - nie wiedzą kiedy (czasem nawet co to) jest przesilenie, co to Midsommer (bo to nie ich święto), Kupałę kojarzą dzięki naszej kulturze, ale spodziewają się nagich baletów do okoła ogniska (byli w końcu na Starej Baśni) i ochlejstwa. Świętego Jana jakoś im się w głowie pałęta jak są z oddanej praktyce rodziny albo ze wsi.

Po prostu witki opadają. Przyzwyczaiłam się do rezerwy, z jaką większość społeczeństwa odnosi się do osób otwarcie przyznających się do uczestnictwa w kultach religinych i przeprowadzania rytuałów (włączam w tą grupę także chrześcijan). Sekularyzacja życia codziennego dotyka wszystkie postawy religijne.

Ma to swoje dobre strony ─ twoje sumienie, twoja sprawa.

Ma też złe. Sekularyzacja, scjentyzm (nie scjentologia), racjonalizm i empiryzm w połączeniu z materializmem i pragmatyzmem stanowią w pewien sposób stabilną płaszczyznę wymiany myśli, jednak nie motywują społeczeństwa jako całości do aspiracji do wyższych poziomów człowieczeństwa.

Spytacie dlaczego?

Odnieśmy się chociażby do sztampowej w tej chwili piramidy potrzeb Masłowa. Wiadomo, że nie można żyć, jeżeli nie mamy wody, jedzenia, schronienia, bezpieczeństwa. Nikt nie przeczy temu. Ale po zaspokojeniu tych potrzeb uświadamiamy sobie, że istnieją inne potrzeby, które chcemy zaspokoić. Zbudować związki z innymi ludźmi, nie tylko przeżyć ale i żyć w wygodny sposób, podejmować własne decyzje i tworzyć.

Materialistyczny punkt widzenia zawęża (przynajmniej w moim odczuciu) pole widzenia jednostki. Zamykając się jedynie w rzeczach praktycznych i namacalnych zapominamy o tym, że jesteśmy czymś więcej niż ciałem i chemią.

Różni ludzie różne rzeczy poza materialnością znajdują w swoich życiach. Stąd pragmatyzm i materializm (swoją drogą stanowiące w miarę uniwersalne narzędzie zachowania frith, miru) dają możliwość porozumienia gdy to, co ponad jest nie do pogodzenia.

Ale humanitaryzm, do którego próbują prowadzić wszystkie religie (poprawcie mnie, jeśli jest taka potrzeba, nie znam dosłownie wszystkich) to coś więcej. To miejsce na zadanie pytania, czy najbardziej pragmatyczny sposób pozostaje takim w świetle innych czynników? Jak wybrać priorytety, które sprawy nigdy nie mogą zostać zaniedbane? Dlaczego odczuwam ból? Jak znaleźć szczęście, które nie będzie puste? Czym jest miłość? Honor? Odwaga? Poświęcenie? Heroizm?

Pozwolę sobie zatem dumnie stwierdzić, że osoba, która potrafi odnieść się do duszy i ducha ludzkiego, emocji, idei i relacji społecznych nie jest dla mnie materialistą sensu stricte. To już jest osoba, która dopuszcza do siebie głos Bogów, jakby ich nie nazwać, i zaczyna zdawać sobie sprawę, że żyjąc sięgamy głębiej. Nie każdemu potrzebne jest głębokie otwarcie na to, co w świecie idei i ducha, jednak każdy z nas nosi w sobie pewien pierwiastek irracjonalny, stanowiący w nas iskrę boską i tworzący nieograniczony potencjał ludzkości.

Światopoglądy zachęcające do zamknięcia się w racjonalności i egoizmie gaszą powoli ten potencjał.

Więc tak ─ utrata przez praktyki religijne statusu rzeczy powszechnej jest stratą dla nas wszystkich. Nawet jeżeli w naszym pięknym kraju jako pierwsi dostają przedstawiciele środowisk katolickich.

Wracając do meritum ─ religia jako kod kulturowy odbija się na języku i sposobie myślenia. Szeroko rozprzestrzeniona mitologia Greków i Rzymian do dziś gości przy stołach niezliczonej rzeszy ludzi (pięta achillesowa, miecz Damoklesa, sowa Ateny, jabłko niezgody, Herkules, kaduceusz Hermesa, nimfy, pegazy, centaury, żeby wymienić te, które przypałętały się do mnie w tym miesiącu). Odniesień do Biblii nawet nie zauważamy, jako że mało kto zna tą księgę na tyle dobrze, i to także we wcześniejszych tłumaczeniach.

W naszym asatryjskim kręgu powiedzenie o sytuacji „wygląda jakby ktoś zaprosił Lokiego” jest odpowiednikiem amerykańskiego FUBAR, przyślijcie wsparcie, zaś nazwanie kogoś przebiegłym jak Jednooki trzeba osobie postronnej tłumaczyć, że opisywany „szczwany jest jak lis, Odyseusz i Sherlock Holmes razem wzięci”.

Wszystko to ciekawe i oczywiście pouczające, zwłaszcza dla osoby tak namiętnie kochającej świat języka. Na samym odnotowaniu faktu poprzestać jednak nie mogę ─ ma on wszakże implikacje społeczne.

Skoro religia dyktuje przez sam kod kulturowy sposób, w jaki opisujemy codzienność, to przez swoją retorykę dyktuje też kategorie, w których świat jest postrzegany. W jaki postrzegają go wyznawcy.

I żeby czytelnikowi nie umknęło (choć wiem, że większość czytelników mojego bloga zwykło przykładać uwagę i mieć zrozumienie dla tego typów tekstu, to jednak rzecz jest istotna) ─ każdy jeden człowiek rozwija się w otoczeniu idei i koncepcji swojego środowiska. Więc od środowiska, a także religii, jako głównego organu światopoglądowego, zależy, czy konfrontacja samego siebie ze światem będzie krzywdząca czy nie.

Żeby nie przesadzić jednak z oskarżaniem (bez pokazywania palcami) pewnych religii o krzywdzenie młodych ludzi, przyznam, że nie każdy potrzebuje równie szerokich swobód w szukaniu samego siebie.

Przykładem niech będzie (i nie, nie uwzięłam się na KK, po prostu z takimi materiałami mam kontakt) afera z tych wakacji w trakcie której znany portal dominującej w naszym kraju religii nawoływał do bojkotowania zajęć z jogi w Poznaniu.

Zajęć darmowych i mających na celu rozwijanie profilaktyki stresu i dobrych zwyczajów kultury ciała. Jak argumentował portal, główne zastrzeżenie stanowi wschodni pogląd, że ciało i dusza to jedno, gdy KK zastrzega, że ciało i dusza oddzielne są.

W takich momentach mój wewnętrzny publicysta, antropolog i człowiek myślący wzdychają głęboko. Każdy z nich czuje się źle i nieprofesjonalnie. Nakłanianie kogokolwiek, by publicznie wyrażał sprzeciw jest samo w sobie manipulacyjne. (Sprzeciw ma być twój, bo trzeba się sprzeciwić, a nie dlatego, że katolik/ziemniak/fan powyginanych łyżeczek/asatryjczyk/kibic rzutów nokią powinien tak zrobić).

Dalej idąc ─ jeżeli prowadzimy polemikę, to robimy po uprzednim przygotowaniu: poznaniu i zrozumieniu racji strony, którą chcemy atakować. Osobom postronnym, które nie mają obowiązku znać racji żadnej ze stron, dajemy możliwość poznania tych danych samodzielnie (podając źródła, na których się opieramy) i przedstawiając nasz tok myślenia.

Dopiero potem przechodzimy do podawania naszego poglądu i oceny. Bo człowiek myślący nie paple „bo mu się tak podoba/nie podoba”. Jeżeli jakiś osąd opieramy na naszym subiektywnym widzimisię, to zaznaczamy, że taki jest nasz gust i tyle. W gustach nie ma pojęcia racji, więc możemy sobie wcinać śledzia z oleju na toście z marmoladą różaną i nikomu nic do tego.

W dyskusji na temat życia każdy pogląd powinien być uzasadniony, a w przypadku religii ─ uzasadnienie to powinno być ogólnodostępne i zrozumiałe dla każdego wyznawcy.

Wracając jednak do głównego wątku: religii. Oprócz kodu kulturowego religia stanowi też instytucję. Chcemy czy nie, cywilizacja oznacza instytucje. To jakie im dajemy prawa, to wynik naszych decyzji i naszej gotowości do reagowania na niepokojące nas zachowania. Mogłabym napisać kilometrowy kawałek o tym, jak jak działa religia jako instytucja, ale to temat rzeka, każdy ma własne doświadczenia i mój wewnętrzny publicysta karze mi wchłonąć informacje o badaniach naukowych na ten temat. A szkoda na to dziś czasu. Jeśli, powiedzmy 27 osób wywierci mi o to dziurę w brzuchu, mogę zabrać się za temat.

Religia jest też płaszczyzną kontaktu społecznego. To powód, dla którego poznajemy nowych ludzi, otoczenie w którym komunikujemy nasze potrzeby, problemy i radości. Ludzie, co do których przyznajemy, że myślą tak jak ja.

Nawet jeżeli na głos krzyczymy, że jesteśmy członkiem religii X, ale nie członkiem społeczności religii X.

Tekst ten powstawał na dwie raty, bo ciągle uważałam, że jestem zbyt tępa i za mało obyta, żeby skwitować go opisem Asatru i rodzimowierstwa germańskiego w Polsce. Poniższy opis jest jak najbardziej subiektywny i niniejszym opatruję go tytułem:

ALFRUN TROLLSDÓTTIR WIZJA RODZIMOWIERSTWA GERMAŃSKIEGO W POLSCE

Rodzimowierstwo germańskie (dalej zwane RG) w Polsce stanowi świeży prąd. Ciągle zmaga się z antygermańską mentalnością i spuścizną II wojny światowej. Prawie bez wyjątku zrzesza ludzi, którzy myślą samodzielnie i chcą być samostanowiący i samowystarczalni. I często są.

Kod kulturowy, jaki budujemy, dalej zmaga się z problemem tworzącej się tożsamości wyznawcy RG, jednak powstaje w sposób stały i rok po roku coraz więcej osób odnajduję w nim płaszczyznę porozumienia.

W sensie ogólnym RG zachęca swoich członków do samodzielności, honoru, prawdy, lojalności, odpowiedzialności oraz myślenia. Do szanowania samego siebie i innych oraz czynnego bycia sobą.

W sensie kontaktów społecznych – jak trzeba się spodziewać w każdej grupie ludzi, każdy swoje za uszami ma, jednak potrafimy (my, rodzimowiercy germańscy) zobaczyć w sobie nawzajem towarzyszy broni. I naszym pierwszym odruchem jest wspomóc tych, którzy się chwieją, zamiast zrzucać ciężar naszej własnej walki na innych.

I to napełnia mnie wiarą i nadzieją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz